#NYCROYALWEDDING

2
czwartek, sierpnia 28, 2014

Dodaj komentarz →

Hunger for kicks.

2
czwartek, sierpnia 08, 2013
- Jesteście na liście gości? - usłyszałem z grupką znajomych w bramie sklepu Kicks w Warszawie krótko po godzinie 22:00 w piątkowy wieczór.
- A nie wystarczy, że przyjechaliśmy z Bydgoszczy specjalnie na te okoliczność?

Po lekkim zamieszaniu, paru chwilach zwątpienia i zapewnieniu, że przyjechałem kupić wychodzące o północy Air Jordan III w kolorystyce Fire Red stałem na podwórzu, przed sklepem Kicks, z numerkiem 11 w ręce. Z początku dostałem 'jedynkę', co skutkowało przewodnictwem w kolejce po zakup obuwia, ale zupełnie nieświadom konsekwencji wymieniłem ją na szczęśliwszą dla mnie 'jedenastkę', bo Rafer Alston z Toronto jest mi bliższy od tego grającego w Orlando.







W prawym rogu, zorganizowaną specjalnie z okazji premiery najnowszego modelu jordanów, imprezę rozkręcał Dj Finger, zaraz za nim pyszne hot-dogi serwowała ekipa z Soul Food Bus, a na środku placu stał rozkładany stół, na którym co rusz ktoś dokładał piwka, wodę niegazowaną i moje ulubione lajkoniki. Dorzucając fakt, że poczęstunek był totalnie za darmo, a korzystali z niego tacy jak ja, fanatycy obuwia sportowego, poczułem się wyjątkowo. Na tyle wyjątkowo, by przypomnieć sobie, jak bardzo zmieniłem się na przełomie ostatnich 10 lat...

Było upalne lato 2004 roku i wraz ze szkolnym przyjacielem Damianem dwa tygodnie naszych wakacji postanowiliśmy spędzić w nadmorskiej miejscowości Rewal, na organizowanym przez trenera Krzysztofa Walonisa, obozie koszykarskim. Dwa treningi dziennie, co rusz jakieś turnieje i konkursy, do tego przyjazna atmosfera i sala od języka polskiego, w której nocowaliśmy dość sporą ekipą. Rygorystyczne przepisy zabraniały nam jej opuszczania po godzinie 22ej, więc niewyżyty postanowiłem rozładować drzemiące we mnie pokłady 'nocnej' energii rozpoczynając dyskusję pt 'dlaczego nie lubię Michaela Jordana?'. Byłem w tym mocny, bo dopiero co skończyłem dwudziestostronicowy wpis na forum Probasketu pod takim samym tytułem (Key? StrzelbaDeLima? anyone?). Chłopacy zagotowali się na samą myśl, że ktoś może nie znosić ich największego idola, dyskusja była ostra w słowach, a ja w ferworze walki, nieco tracąc rozum, złożyłem w pewnym momencie zapewnienie, iż 'nigdy nie założę butów z charakterystycznym logiem gościa z rozkraczonymi nogami'. Najstarszy w pokoju Tomas, który przez cały wieczór siedział cicho na swoim łóżku postanowił wstać i rzucił:

- Do Jordana trzeba dorosnąć.

Kropka. Dziewięć lat i pięć jordanów później stoję właśnie na warszawskim podwórzu, jest równie gorąco co w Rewalu, z głośników leci Marco Polo, w ręce trzymam solone paluszki, a do premiery butów, po które przejechałem 265 kilometrów nadal pozostało pół godziny, więc pozwólmy, by wehikuł czasu zabrał nas w kolejną podróż.

Mam w albumie rodzinnym pewne komicznie wyglądające zdjęcie dwóch młodych chłopców, których różni bardzo wiele (szczególnie wygląd), a łączy koszykówka. Jeden z nich to dziś robiący karierę modela, plejboj w oryginalnych adidasach, drugi zaś to, stojący nieco z boku, niesamowicie chudy chłopczyk w przydużej koszulce, z wykonaną przez babcie niebieską frotką z napisem Nycek w kolorowych, trampkach. Kolorowych tylko dlatego, bo klasyczne czarno-białe wydanie obuwia na wuef było nieco droższe.

Nie miałem za młodu wszystkiego, czego pragnąłem. Nie miałem, bo nie spaliśmy na pieniądzach. W momencie, gdy wykonane zostało powyżej opisane zdjęcie, podczas kolejnego powiatowego turnieju koszykówki szkół podstawowych, pragnąłem być właścicielem najnowszego modelu Reeboka - sygnowanych przez młodzieńczego idola, butów Shaqnosis, a nie dane mi było biegać nawet w jakiejkolwiek imitacji koszykarskich kicksów spod znaku tak wyniosłych marek, jak Adidonis, czy Pumba...

Dlatego, gdy podczas pobytu w USA zatwierdzona została data premiery obuwia, w którym za młodu śmigał Shaquille O'Neal oczywistym stało się dla mnie, że muszę je mieć. Pech chciał, że wylądowaliśmy dokładnie tego samego dnia w Nashville, a tam jedyny Footlocker biorący udział w dystrybucji Shaqnosis znajdował się 20 km na północ od centrum miasta. Dorzućmy niesamowity upał, dwa ciężkie plecaki, coraz bardziej chorą Agnieszkę, która ze względu na wysoką gorączkę i osłabiony organizm, nie była w stanie nieść swojego bagażu i otrzymamy komicznie wyglądającą parkę Polaczków szukających na jakimś wypiździjewie sklepu obuwniczego, bo pełniący w tym związku obowiązki mężczyzny 27-letni chłopczyk miał kaprys kupić sobie dla większości ludzi nic nie znaczącą parę sportowych butów... A mówią, że to kobiety mają nie równo pod sufitem?




Zaprzeczając tej tezie pozwoliłem na sam koniec w Nowym Jorku oddać się rozkoszy i przeciągając 'tą pierwszą' przez pół miasta oraz niezliczoną ilość sklepów z antykami obuwniczymi spełniłem parę innych fantazji z dzieciństwa, z których każda ma odmienną historię. Przecież pieniędzy do grobu nie zabiorę?


 




- Poprosimy osoby z numerkami od jeden do pięciu - oznajmił pracownik sklepu Kicks.
- Jak to? Chwileczka! Przecież to ja miałem jedynkę!

A jak nie starczy, albo nie będzie już mojego rozmiaru? Przecież ja muszę mieć te buty... Przed oczami śmignął Tomas, forum Probasketu, podróż Polskimbusem...

- Poprosimy osoby z numerkami od pięciu do dziesięciu.
- Aga, zrób coś!

Nie stałem tu jak cymbał od dwóch godzin, patrząc jak zgraja ludzi wcina paluszki popijając piwkiem i słuchając dobrych, czarnych brzmień, by teraz odejść z kwitkiem... Ty głupku! Przecież to w Orlando Alston grał w Finałach NBA...

- Poprosimy osoby z numer...
- Z drogi, Książę idzie!

Z reguły dżentelmen, tym razem cham, nie przepuszczając przodem dwóch przybyłych z nim kobiet, Książę Nowego Jorku wpadł do sklepu niemal taranem. Liczyła się dla niego jedna ściana, jedno pudełko, jeden rozmiar i jeden model obuwia. Air Jordan III Fire Red kosztowały go 579 złotych, ale każdy wydany tego wieczora banknot jest wart swojej ceny.











Dlaczego obuwie, przez które nie zostałem wpuszczony podczas dalszej części wieczoru do żadnego z warszawskich klubów nocnych jest dla mnie takie ważne? Bo selekcjoner odmawiający mi wstępu w swoich śmiesznych komunijnych trzewikach z mokasynem nabytych w CCC, w odróżnieniu ode mnie, zdaje sobie sprawę, iż nie posiada szyku i jedyne co mu pozostało to, nadużywając swojej władzy, wykazać wyższość prostackim stwierdzeniem 'w obuwiu sportowym Pan nie wejdzie'. Stwierdzeniem, które dla NAS jest komplementem. NAS, których nie spłodził Olu Dara Jones. NAS, których najlepiej opisał warszawiak Leszek:

Kim jesteśmy? Jest nas kilku
Mudżahedini dźwięku basketu, masz przed sobą fanatyków
Wielu z nas myśli w chwilach, gdy MAJKA trzymamy
O tym, że wygraliśmy, że MAMY RAJ POD STOPAMI.

Sneakerheads.

Nie wiem jak dużo jest ich w Polsce, nie wiem czy sam zaliczam się do tej grupy. Wiem z kolei, że kocham buty koszykarskie, jestem od nich uzależniony i dość sporo o nich wiem, będąc zarazem na bieżąco, jeśli chodzi o nowe premiery. Wiem także, że ta piątkowa, warszawska najnowsza odsłona butów ze stajni Jordan zgromadziła przed sklepem Kicks sporą ilość podobnych do mnie osób, które wiedzą co noszą pod stopami. Zresztą zobaczcie sami:


Jeśli już o filmach mowa - nie tak dawno temu pojawiła się w sieci inicjatywa nakręcenia filmu dokumentalnego o polskich sneakerheadach. Twórcy projektu Kicksoholics, bo taką nazwę nosi dokument w reżyserii Łukasza Riedel, najlepiej opisali sami siebie, więc bez zbędnego pierd*lenia, przeklejam w całości, cytując:

„Kicksoholics” to film dokumentalny o ludziach, których dopiero od niedawna można zauważyć w Polsce. Na zachodzie już od wielu lat mówi się o nich „Sneakerheads”, „Kicks Freaks”, „Kicksoholics” – to ludzie, kórych pasją są buty sportowe. Dla bohaterów filmu obuwie to coś więcej niż tylko element garderoby, to pewien symbol oraz coś, co pozwala na chwilę przenieść się do beztroskiego świata dzieciństwa. Kicksoholicy, podobnie jak filateliści, którzy nie przyklejają znaczków na pocztówki, nie zawsze chodzą w butach, które kupują. Zbierają kultowe modele butów do koszykówki lub butów do biegania, nierzadko przechowują je w klimatyzowanych, specjalnie oświetlonych gablotach. Ich kolekcje liczą nawet 400 par, a ceny niektórych modeli sięgają kilkudziesięciu tysięcy złotych. 

Kicksoholicy to nie tylko ludzie młodzi, ale również stateczni, dojrzali mężczyźni, zajmujący kierownicze stanowiska w dużych firmach. Zdarza się, że gdy chcą zdobyć konkretny model butów, muszą przemierzyć tysiące kilometrów i „campować”, czyli w długiej kolejce godzinami czatować śpiąc w śpiworze pod sklepem. Nasuwają się oczywiste pytania: dlaczego tak się poświęcają dla jakiejś pary butów? Co takiego w nich widzą? Co sprawia, że wydają tysiące złotych na buty, zalegając jednocześnie z innymi opłatami? Czyżby buty były dla kicksoholików jak narkotyki?
Jeśli jarasz się butami, to ten film jest dla Ciebie. Jeśli nie jarasz się butami, to po tym filmie zaczniesz!



A ty, jarasz się butami?

Dodaj komentarz →

Ostro i szybko.

0
czwartek, sierpnia 01, 2013
Gdy na początku czerwca w Miami, w hostelu, gdzie się zatrzymywałem, całkiem przypadkowo wpadła mi w rękę lokalna gazeta z Dennisem Rodmanem na okładce niemal od razu pomyślałem o swoim przyjacielu Adamie. Poszedłem na plaże i przeczytałem artykuł - o tym, jak to niczego nie świadomy Dennis pojechał do Korei Południowej, gdzie bzykał skośnookie panienki i pił za darmo wódkę, a po powrocie powiedział za dużo miłych słów o koreańskim reżimie i stał się kozłem ofiarnym amerykańskiej opinii publicznej - jednym tchem, mimo, iż napisany był dość trudnym angielskim. Pomyślałem wtedy o przesiadującym w rzeszowskim Zakładzie Karnym, wyczekującym na rozpoczęcie swojej sprawy w sądzie Adamie, bo jest dla mnie podobnym dziwakiem, którego nigdy do końca nie potrafiłem zrozumieć, ale którego od zawsze niezwykle szanuję i szczerze lubię.

Nie ma w naszej znajomości większego włażenia w dupę. Znamy się od dziecka, wychowaliśmy na jednym osiedlu, a raczej na boisku. Nie poróżniły nas pieniądze, gdy pojawiły się w sporej ilości w życiu jednego z nas, ani ich brak, gdy parę lat temu w małym pokoiku przy Red Post Hill w londyńskiej dzielnicy Dulwich, żyliśmy kompletnie spłukani, jak zwierzęta. Zwierzęta z marzeniami, bo 19-letni Krzysztof, dzięki uprzejmości Chińczyków odnalazł w sieci program Sopcast podtrzymując swoje sny o byciu na Finałach NBA, a o cztery lata starszy Adam pisał swój program w języku Java na przemian z oglądaniem disney'owskich bajek o perypetiach Sknerusa McKwacza, powtarzając w kółko, że nadejdzie dzień, w którym porzucenie studiów na prestiżowej uczelni w Warszawie (ze względu na słaby poziom nauczania!), przyniesie finansowe El Dorado.

W momencie, gdy Adam odnalazł legendarną krainę w Ameryce Południowej, postawiono mu zarzuty kierowania zorganizowaną grupą przestępczą i usadzono tam, gdzie każda wizyta matki wzbudza łzy nawet u największych twardzieli. Gdy byłem mały i pokłóciłem się na osiedlu z młodszym bratem Adama o to, kto ma lepsze resoraki, ten nasyłał na mnie swojego brata. Siedziałem przez tydzień w domu, a jak pojawiałem się na ośce, to chowałem się po kątach. To był jedyny moment terroru i niebezpieczeństwa, jakiego doświadczyłem w otoczeniu wieloletniego przyjaciela. Jeśli Adam kierował jakąkolwiek zorganizowaną grupą przestępczą, to tylko wtedy, ze swoim bratem... uznając oczywiście, że dwójka ludzi to już grupa.

Człowiek, który wygrywa ogólnopolskie olimpiady matematyczne, skutkujące możliwością wyboru jakiejkolwiek uczelni wyższej w Polsce bez pisania dodatkowych testów, brzydzący się przemocą, stroniący od alkoholu i nie palący nigdy papierosa (jest nas dwóch!) nie może kierować zorganizowaną grupą przestępczą, bo jest zwyczajnie za inteligentny, by dzielić się z innymi tym, do czego w życiu doszedł dzięki własnej, ciężkiej pracy. Nie dziwi więc, że podczas kwietniowego zatrzymania agenci specjalni wzruszyli tylko ramionami wyrażając zdziwienie, gdy ujrzeli prostego, mieszkającego nadal z rodzicami, chłopaka w koszuli z żabotem i skarpetach nie do pary... Ojciec chrzestny na urlopie.

W niedziele, gdy to ja przyjechałem na długi urlop do Polski od razu wpadły mi w rękę pamiętniki Adama z ostatnich dwóch miesięcy. Zaczynają się od opowieści o Dennisie Rodmanie, największym idolu sportowym autora, który podobnie jak najlepiej zbierający w historii koszykówki, pragnie przeżyć swoje lata OSTRO I SZYBKO. To dlatego przesypując z nudów piasek między dłońmi na Florydzie w czerwcu, czytając artykuł o 'Robaku', pomyślałem o Adamie... podczas naszego ostatniego spotkania, ładując się do bagażnika, bo zbrakło dla mnie miejsca w samochodzie, usłyszałem od Adama bardzo miłe słowa. Zacytuję, przywłaszczając je sobie, bo podobnie jak Adam wtedy na Camden Town, tak i ja teraz 'nie myślałem, że to kiedyś powiem, ale stęskniłem się za Tobą' Staruszku!

W ramach prezentu za to, że po części poprzez realizacje własnych marzeń, dzięki Adamowi mój światopogląd ukształtował się za młodu w odpowiednią formę, a także nieco dla zabicia nudy i jako, że od Dennisa zaczęło się zarówno moje myślenie, jak i adamowskie zapiski przesłałem dziś do Rzeszowa najnowszą książkę o życiu Rodmana. Nic wielkiego, ale lepsze to, niż NYC.

A ty młody czytelniku pamiętaj, że w życiu, podobnie jak na boisku - najważniejszy jest, k*rwa, OGIEŃ!


Dodaj komentarz →

Ameryka nie istnieje!

0
sobota, lipca 20, 2013
- Zoba jaka 'baryła'! - Książe był zawsze bezpośredni.
- Zamknij się Krzychu, nie ładnie tak obgadywać wszystkich dookoła. Może ma problemy zdrowotne, nigdy nie wiesz.
- Dobra, dobra... a widziałaś tamtą w kowbojkach? Ma szpare między zębami jak Wielki Kanion. Wygląda na to, że Arizone mamy z głowy.

Bip, bip... bip bip.

- O k*rwa Młody uważaj, będzie cofać! - gdy stojąca bezpośrednio przed nami w kolejce do autokaru w stronę Nashville (tak, byliśmy w Nashville...), wyśmiana wcześniej, kobieta przy tuszy dostała smsa nawet Agnieszka nie wytrzymała napięcia, a dla mnie oczywiste stało się, że podróże za pomocą sieci Greyhound, choć zabawne z perspektywy osoby, która uwielbia wszystkim robić dupę, są strasznie męczące psychicznie i należą do najtrudniejszych jakich w życiu doświadczyłem.

Dlaczego? Bo wyjeżdżając do cywilizowanego miejsca, które w telewizji, internecie, prasie i literaturze uchodzi za kraj ogromnych możliwości i spełnionych marzeń nie przygotowujesz się mentalnie na to, co ujrzysz poza Nowym Jorkiem. Przyleciałem do USA mając w głowie pogoń za lepszej jakości życiem, chcąc posmakować ciekawszego świata, może nawet zostać tu na stałe i spełnić swój własny amerykański sen. Zamiast tego wszystkiego ujrzałem kraj ludzi dziwnych, grubych, brudnych i śmierdzących. Ujrzałem kraj wieśniaków, których sen, jeśli spełniony lub chociaż w trakcie realizacji znacząco przeczy z moim wyobrażeniem lepszego życia.

Mamo, miałaś rację kupując mi dwa lata temu na urodziny książkę.

AMERYKA NIE ISTNIEJE!

Przynajmniej ta z moich wyobrażeń. Każdy miał interesować się koszykówką, być przesiąknięty kulturą hip-hopową, nosić Jordany, słuchać mojej muzyki oraz być pięknym i zadowolonym z życia. Skończyło się na przeważającej liczbie osób z hiszpańskim jako pierwszym językiem, noszących kowbojki, słuchających muzyki country albo dziwnych rapów, którzy o NBA wiedzą tyle co przychodzący na boisko do parku Clapham Common angielscy gracze. Autobus, przypadkowa rozmowa dwóch mężczyzn i podsłuchane 'W przyszłym roku największe szanse na mistrzostwo daję Oakland Thunders' nie wymagają większego komentarza. Przykłady mógłbym mnożyć, tylko po co?

Po ulicach Ameryki nie chodzą Zach Lowe i jemu podobni. Siedzą sobie w swoich norach, pisząc blogi dla reszty świata. Bo to właśnie wszyscy pozostali, dopóki nie dotkną tego co niedostępne, będą interesowali się maniakalnie ligą NBA. Jest coś magicznego w tym co zakazane i nieodkryte. Pamiętam jak staliśmy z Agnieszką rok temu pod hotelem w Barcelonie, gdzie przy okazji spraingowych spotkań z Argentyną i Hiszpanią, zatrzymała się amerykańska drużyna olimpijska i przechodzący do autokaru LeBron James zbił piątkę z jednym tylko kibicem. Ten zaś w dość drastyczny sposób przyłożył namaszczoną dłoń do twarzy swego małoletniego syna rzucając po polsku: 'Zobacz Młody, tak właśnie pachnie NBA!'.

Dla pana Romana, mechanika w zakładach KZNS pod Radomiem, ten moment był magiczny bo czekał na niego całe życie. Od małego znał i interesował się koszykówką tylko z telewizji. Ide o zakład, że wychował się na telegazecie... Gdy więc nadeszła okazja, by spotkać większość gwiazd w jednym miejscu nie myślał za długo i pakując manatki do swego 18-letniego, czerwonego Forda Oriona, zabrał przy okazji syna i zmienił swoje życie.

Dodałem tej opowieści kolorytu. Nie wiem, czy szczęśliwiec miał na imię Roman, ani jakim jeździł samochodem. Nie widziałem nawet całej sytuacji, a znam ją tylko z opowieści pewnego Przemka, który później tego wieczoru ugościł nas rosyjską kiełbasą z grilla odpalonego na dachu swojego barcelońskiego mieszkania. Nie zmienia to jednak faktu, że podobnie jak nasz bohater, po 'dotknięciu' NBA z bliska, gdy opadły emocje dotarło do mnie, że ONI są, istnieją i... tak naprawdę, za przeproszeniem, gówno większość we własnym kraju obchodzą...

eF. Nawet nie o tym miał być ten wpis. Także tego... Jestem w... Londynie!

Zmieniliśmy swoje plany, bo:

a) Agnieszke napotkały drobne problemy zdrowotne i po wizycie w szpitalu okazało się, że wskazany jest wypoczynek, co nieco kłóci się z ideą intesywnego podróżowania, jakie mieliśmy w planach. Ale spokojnie, bez obaw - mimo podeszłego wieku Aga jeszcze nie umiera. Wracamy także by mieć pewność, iż wszystko zostanie wyleczone, a po części w obawie o dalsze koszty hospitalizacji w Ameryce, które nie należą do najmniejszych.

b) podróżowanie po USA okazało się trudniejsze/droższe niż zakładaliśmy. Znalezienie kanapy przy pomocy couchsurfingu w Nowym Jorku w wakacje graniczy z cudem, a nawet na 40 wysłanych próśb o pomoc w Nashville dostaliśmy tylko dwie odpowiedzi, obie negatywne. Autokary Megabus są tanie, ale jak rezerwujesz z odpowiednim wyprzedzeniem - my budując swoje plany z dnia na dzień nie posiadamy tej przewagi. W większości miast poruszanie się przy pomocy komunikacji miejskiej jest niezwykle uciążliwe, a w wielu przypadkach w ogóle niemożliwe. Wynajęcie auta, jak się okazało w Nashville (ehh, znów ta dziura...), wcale nie jest taką prostą sprawą. Wychodząc z domu mieliśmy w planie wycieczkę do destylerni Makers Marka (Książe gardzi Jackiem) - sprawdziliśmy dostępność aut w salonie Enterprise, który był najbliżej naszego miejsca zatrzymania. Pełny wybór, po co rezerwować, idziemy na Janusza.

- Dokonał pan rezerwacji?
- Nie.
- Niestety nie mamy żadnego samochodu w chwili obecnej dla osób 'z ulicy', chyba, że posiada Pan rezerwacje.

Rozumiem, dziekuję i do zobaczenia. Poszukaliśmy darmowego wi-fi w okolicy, zabukowałem samochód, wróciłem do salonu grając głupa, a tam:

- Niestety ostatni dostępny samochód wydaliśmy dwie minuty temu, najbliższe wolne auto będzie jutro w południe.
- Przecież mam rezerwacje?
- Próbowaliśmy się z Panem skontaktować, ale niestety Pański telefon nie odpowiada.
- Bo nie używam telefonu. To gdzie moje auto?
- Niestety ostatni dostępny samochód wydaliśmy dwie minuty temu, najbliższe wolne auto będzie jutro w południe - z amerykańskim uśmiechem powtarzał agent.
- Fuck you.
- You too, have a nice day sir.

Szybko się denerwuje, szczególnie, gdy w gre wchodzi ludzka głupota. Pracowałem na recepcji - jeśli zarezerwujesz pokój, a hotel nie ma wolnych miejsc to obowiązkiem placówki jest znalezienie Tobie nowego miejsca do spania o przynajmniej takim samym stardardzie. Nie ma tu dyskusji, ani większej filozofii. Jak widać w Ameryce jest inaczej.

c) szkoda mi oszczędności na podróżowanie po Stanach w przerwie między sezonami NBA. Skoro już tu przyleciałem, mam odwiedzać Nowy Orlean, Denver i Philadelphie to niech chociaż przy okazji obejrze jakiś mecz. Baseball mnie nudzi, futbol amerykański rusza pod koniec wakacji, a NHL, podobnie jak i NBA, dopiero co się zakończyło. Natura też jest piękna, parki narodowe urocze, ale dlaczego nie można ich podziwiać w przerwie między jednym spotkaniem sezonu regularnego, a drugim? Można i dlatego właśnie czas stąd spadać, bo lato w Europie też jest ciepłe.

d) Ameryka okazała się przereklamowana. Spodziewałem się czegoś więcej, czegoś ekstra. Może, gdybym mieszkał w Polsce, nie odwiedził nigdy Azji, Afrykii, Ameryki Południowej i łącznie prawie pięć lat nie spędził na emigracji doświadczyłbym większego szoku kulturalnego. W zamian nie ujrzałem nic nadzwyczajnego, czego nie widziałem czy nie doświadczyłem w przeszłości. Dorzucam do tego fakt, iż życie w Europie wydaje mi się łatwiejsze, zdrowsze i przyjemniejsze, a Ameryke pozostawiam sobie na krótkie, parodniowe eskapady. Promesa wizowa jest na dziesięć lat, więc 'mamy czas, czas nie czeka na nas'.

Co dalej? Agnieszka skonsultuje się z lekarzem w Londynie, przejdzie niezbędne badania i jeśli wszystko będzie w porządku pojedziemy do Polski... wypocząć. Bezrobocie w podróży jest męczące, a my zasługujemy na odpoczynek, więc najbliższy miesiąc spędzimy w kraju leżąc brzuchem do góry, odwiedzając znajomych w Warszawie, grillując na działce, opalając się nad morzem, a może nawet odłączymy się na pare dni od świata i pojedziemy pochodzić po górach, bo nigdy nie mieliśmy takiej okazji w lato. Nie byliśmy razem w Polsce od dobrych dwóch lat. Od kiedy wyjechaliśmy na emigracje nie byliśmy w Polsce ani razu w okresie wakacyjnym. Czas nadrobić zaległości!


Dodaj komentarz →

Egejn.

1
niedziela, lipca 14, 2013
Na południu Londynu, w dzielnicy Clapham, nad lokalnym oddziałem sklepu Tesco znajduje się pewien bar. Bar, w którym znany z dość marnego poczucia humoru, chorwacko-polski duet pomywaczy szklanek zabawia zebranych w lokalu australijskich gości takim oto żartem:

- Gdzie znajduje się obecnie Kris?
- W autobusie, gdzieś między San Antonio, a Miami.

Nie śmieszne, lecz prawdziwe. Zdecydowaliśmy z Agnieszką, że Nowy Jork jest zbyt magiczny i fantastyczny, by psuć sobie jego wizję wakacyjną, dorywczą pracą i związanymi z tym faktem trudnościami życia codziennego. Bedąc turystą wszystko wydaje się piękniejsze oraz bezproblemowe i niech takie właśnie pozostanie.

Z dniem pierwszego lipca wsiedliśmy zatem do autobusu podejmując się wyzwania okrążenia USA dookoła, zwiedzając ile się tylko da w przeciągu dwóch miesięcy, decydując się zarazem na powrót do Europy zarezerwowanym na 28 sierpnia samolotem linii Virgin Atlantic. Miało być sześć miesięcy i całe lato w Nowym Jorku, będą intensywniejsze dwa miesiące i podróż po obu stronach kraju, z kąpielą w dwóch różnych Oceanach!

-------------------------------

Filadelfia przywitała nas deszczem i brakiem biletów do Independence Hall. Może i dobrze, bo po tym, jak poczułem żal do samego siebie podziwiając pęknięty dzwon w budynku obok, nie wiem czy miejsce, gdzie podpisano Deklarację Niepodległości i Kontystucję Stanów Zjednoczonych jest dla mnie w ogóle istotne. Nie byłem nigdy w warszawskich Łazienkach, obozie w Auschwitz i na wrocławskim Starym Rynku, a mam czuć podniecenie historycznym miejscem Ameryki? Dawaj mi te słynne schody Rocky'ego... szybka fotka, niezwykle miło spędzony wieczór z parą oregońskich wagabundów, u których gościliśmy tą jedyną noc, spacer po nietypowych, mało turystycznych miejscach dnia następnego i 'let's get the f*ck outta here'!









-------------------------------

- W co dzieci najchętniej bawią się w Toruniu?
- W miasto!

Zobacz, Sławuś, stary suchar, a nadal śmieszy.

W Filadelfii natomiast, nie tylko dzieci, ale i dorośli postanowili pobawić się w Polskę. Poza Chińczykami, oczywiście - ci pozostali amerykańscy...






-------------------------------

- Yeah! America! - krzyknął ktoś z zebranego, na trawie przed Kapitolem, tłumu, a cała reszta podziwiając, od dobrych paru minut, pokaz fajerwerek z okazji amerykańskiego Dnia Niepodległości nagrodziła go gromkimi brawami.

4 lipca spędziliśmy w Waszyngtonie i dzięki pomysłowości trójki chłopaków, u których się zatrzymaliśmy, nie mogliśmy narzekać na nudę. Andrew, Phil i Kyle są 'dżojstikami' w pełnym tego słowa znaczeniu. W gościnnym pokoju wzdłuż najdłuższej ściany mają ustawione trzy biurka z dwoma komputerami na każdym, gdzie codziennie rżną godzinami w Counter Strike'a, w wolnych chwilach piszą aplikację pod system Androida, pracują jako programiści w tajnych służbach USA (tylko tyle mogli nam o swojej pracy opowiedzieć - i tak sporo, zważywszy na fakt, że w przypadku zatrzymania przez Rosjan mają z góry narzuconą historyjkę o tym, jak to rozwożą po Pentagonie mleko), a przy każdej rozmowie z nimi czujesz się jakbyś uczestniczył w kolejnym odcinku 'Bing Bang Theory'! Dzień rozpczynają od komputera, jedzą w przerwach między wirtualnymi pojedynkami, zasypiają marząc o zaprojektowaniu nowej broni dla swojego wojennego alter ego, a mimo to wygladąją niezwykle normalnie i jak zabrali nas do pobliskiego skateparku, byłem niezwykle zdziwiony umiejętnościami jazdy na desce jakie zaprezentowali. Wciągnąłem się na tyle, że po powrocie pierwszą nabytą rzeczą będzie deska skatebordowa!






-------------------------------

Kolejne 24 godziny w autobusie i... I'm in Miami bitch! Ponownie, po raz trzeci w przeciągu miesiąca ląduje w przybytku silikonowych mamusiek, gdzie język hiszpański słychać częściej od angielskiego. Jestem na Miami już tak wk*rwiony i znudzony nim, że nie będzie zdjęć, ani ciekawej opowieści, a gdyby nie jednodniowy wypad do Key West, wysuniętego najbardziej na południe miejsca Stanów Zjednoczonych, oddalonego zaledwie 90 mil od Kuby, wogóle bym się nie przyznawał, że ponownie byłem na Florydzie.







Dodaj komentarz →